Miałem ostatnio przyjemność szkolić grupę muzealników. Część wykładową zacząłem od pytania: „Gdyby miasto było istotą ludzką, czym byłoby muzeum?”. Oczywiście przygotowałem własną odpowiedź, ale byłem bardzo ciekaw głosów z sali.
Miałem ostatnio warsztaty ze studentami historii. Zaraz po przedstawieniu się, zapytałem: „Czego potrzebujecie?” Po krótkiej chwili milczenia oni i ja równocześnie powiedzieliśmy: „Pracy!”. Cóż, myślę, że gdzieś w szarej strefie między współczesnym PR, marketingiem i humanistyką jest sporo perspektyw na wspólną pracę ludzi z tych trzech dziedzin. Jedyne, czego trzeba, to odrobina elastyczności.
To, co zaczęło się jako niewielkie śledztwo oparte na zasadzie „zobaczmy czy potrafię” doprowadziło mnie do niezwykle ciekawego człowieka. Polski Mr. Robot nie hakuje wielkich korporacji. Zamiast tego przygotowuje viralne strony internetowe o bieżącej polityce.
Lublin, środowy poranek. Koleżanka w pracy pyta czy nie wybieram się na otwarcie sklepu IKEA? W lokalnych mediach IKEA. Na FB relacja z IKEA (tłumy). Czy źle się z tym czuję? Mam już kartę IKEA Family i paru nowych znajomych (też rodziców) tylko dzięki IKEA. I jak to się stało, że nim się spostrzegliśmy, prawie cały Lublin pokochał IKEA?
Ludzie kultury często odnoszą się do mediów społecznościowych z pogardą. U wielu z nich nie jest to jednak efekt ideowej walki z cyfrowymi korporacjami, a jedynie syndrom zagubienia w świecie nowego medium. Efektem jest cała masa nudnych profili artystów i instytucji. Ale przecież są też i jasne punkty na polskiej mapie „kulturalnych” portali społecznościowych. I nie są to jedynie „Sztuczne fiołki”.
Facebook się zmienia. I to tak bardzo, że zmienił swoją misję. Myślę jednak, że są powody, by przypuszczać, że ta zmiana kierunku to nie element wcześniejszej strategii, a raczej reakcja na zachowania użytkowników. Oto opowieść o pszczelarstwie amatorskim, które (wraz z wieloma innymi grupami) zmieniło sposób, w jaki korzystamy z największego portalu społecznościowego na świecie. Albo inaczej: oto opowieść o grupach na Facebooku.
Oj tam, od razu niewybaczalnych… Niby ze wszystkiego można się jakoś wykaraskać, niemniej są rzeczy, których się po prostu dziennikarzom nie robi. Z szacunku dla nich, ale i, wierzcie mi, dla własnego dobra. Bo często jest tak, że zawini PR-owiec lub organizator wydarzenia, a winę zrzuci na dziennikarza. I ja się z tym bardzo nie zgadzam.
Bez zbędnych wstępów: W poprzedniej notce pisałem, że każda instytucja kultury potrzebuje strategii komunikacji. Tak. I nie tylko. Uważam też, że każdy artysta prędzej czy później taką strategię wypracowuje, choćby nie wiem jak zapierał się, że nie. W cyklu „Kulturalne” case study chciałbym wziąć na warsztat kilka skrajnych, dobrych i złych przykładów komunikacyjnych strategii. Ku pokrzepieniu serc i dla rozwoju polskiej kultury.
Niczego tu nie zmyślam: Po deptaku, w okolicy Starego Miasta, chodzi kobieta rozdająca ulotki. Nie przepuści nikomu. Wręczając broszurki z determinacją wykrzykuje raz za razem kolejne slogany: „Zniżka… Najlepsza pizza… Gratis…”. Chodziłem tamtędy niemal codziennie. Nigdy mnie nie rozpoznawała. Natomiast za każdym razem, gdy odmawiałem przyjęcia z jej ręki ulotki, przez jej twarz przechodził kompulsywny grymas, który przyprawiał mnie o dreszcze. I pewnie nie tylko mnie. Jednego nie można jej natomiast odmówić: w rozdawaniu ulotek jest najprawdopodobniej najlepsza w mieście. Tylko… czy o to chodziło jej pracodawcom?
„Cześć, jestem Maciek, kiedyś będę wielkim piłkarzem…” To chyba od tych słów się zaczęło. Mimo że tak naprawdę mam na imię Grzegorz. Byłem wtedy w licealnej grupie teatralnej i po wcześniejszym wygraniu castingu dostałem propozycję użyczenia swojego głosu w reklamie radiowej. I do czego to mnie doprowadziło? Zakładam bloga o PR i marketingu w kulturze.