Ludzie kultury często odnoszą się do mediów społecznościowych z pogardą. U wielu z nich nie jest to jednak efekt ideowej walki z cyfrowymi korporacjami, a jedynie syndrom zagubienia w świecie nowego medium. Efektem jest cała masa nudnych profili artystów i instytucji. Ale przecież są też i jasne punkty na polskiej mapie „kulturalnych” portali społecznościowych. I nie są to jedynie „Sztuczne fiołki”.
Poniższa lista jest efektem moich zachwyceń. Z drugiej strony nie jest też tak, że nie mam co do niektórych przykładów pewnych zastrzeżeń. A już na pewno nie sądzę, by jakikolwiek z poniższych pomysłów dało się powtórzyć jeden do jednego. Często przecież osobowość prowadzącego/prowadzących profil jest równie ważna, co sposób, w jaki się komunikują.
Na co więc liczę? Chciałbym, by ta lista była źródłem inspiracji do własnych poszukiwań i nieco wyrywała ze standardowego myślenia o mediach społecznościowych w kulturze. Bo najczęściej jest tak, że artyści i instytucje traktują SM (Social Media) jak tablicę ogłoszeniową lub słup reklamowy. Ale Ty, Czytelniku, nie idź tą drogą w nicość, ciemność i mrok. Wyobraź sobie raczej, że SM to nie jakieś miejsce przechodnie, a dodatkowy salon w twoim domu otwartym albo kawiarnia, gdzie w jednej przestrzeni spotykają się hochsztaplerzy, nudziarze, ale i najlepsze umysły swoich czasów. Cytując nieudolnie T. S. Eliota: „W salonie, gdzie kobiet przechadza się wiele, / Rozmowa o Michale Aniele” [tłum. Władysław Dulęba].
1. Nowa publicystyka w Social Media: profil prywatny Jacka Dehnela na Facebooku
Mam w domu, na półce zdobyte gdzieś „Reflektorem w mrok” . To zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Za każdym razem, gdy na tę książkę spoglądam, przeżywam jednocześnie wyrzuty sumienia i napady zachwytu. Nie mogę zrozumieć w jaki sposób tak aktywny pisarz i tłumacz znajdował jeszcze czas na bieżącą publicystykę i całe to wykrwawianie się w bojach o społeczne przekonania Polaków. A Boy musiał być wpływowy, skoro zasłużył sobie na cały ten zajadły pamflet ze strony interesującego, konswerwatywnego krytyka Karola Irzykowskiego. Ile czasu musiały mu zżerać dyskusje? Jednak jestem przekonanzy, że było warto.
Tak samo, jak jestem przekonany, że kolejne ryzykowne publicystyczne rajdy Jacka Dehnela na Facebooku mają sens. Ktoś może się zżymać na facebookowy aktywizm, ale prawda jest taka, że to my współtworzymy content tego portalu i albo będzie to miejsce błyskotliwych dyskusji albo walk w błocie i zdjęć kotków.
Mini felietony Jacka Dehnela na Facebooku poruszają tematy najprzeróżniejsze: od bieżącej polityki, spraw obyczajowych i problemów społecznych, szusując dalej przez kwestie tradycji i historii aż do zagadnień z pogranicza sztuki i życia. Analogia z Boyem nasuwa mi się za każdym razem, gdy czytam te posty, przeżywając jednocześnie wyrzuty sumienia i napady zachwytu. Klarowność myśli, czystość polszczyzny, zdolność do rzeczowej argumentacji – ach, czemuż tak niewielu ceni sobie jeszcze tego typu cnoty w czasach #tl;dr emoticon smile.
A może i wielu, skoro profil prywatny Jacka Dehnela śledzi już prawie 22 000 użytkowników Facebooka a jego opinie cytowane są przez rozliczne media? Czyni go to jednoosobową instytucją. I można się z nim zgadzać lub nie, ale nie można mu odmówić zdolności do pięknej i społecznie zaangażowanej komunikacji w Social Media.
Tym bardziej, że – co w tym studium przypadku szczególnie istotne – pisarz nie stroni od interakcji i wchodzi w dyskusję czy omawia temat z niemal każdym, kto jego profil odwiedzi. Ta inkluzywność w połączeniu z erudycją czyni go jednym z ciekawszych polskich inteligentów swojego pokolenia i przywraca wiarę w to, że nie tylko wydmuszkowaty influencer, ale też posiadacz sensownych opinii może się w nowych mediach z powodzeniem odnaleźć.
Do Jacka Dehnela wrócę być może jeszcze kiedyś w kontekście content marketingu, farm contentu i napięć między nowymi a starymi mediami. Wtedy gdzieś tutaj pojawi się link. Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na jedną rzecz: Przykład ten pokazuje, że nie zawsze i nie do wszystkiego trzeba zakładać stronę na Facebooku. Obserwując profil prywatny ludzie czują mniejszy dystans niż wtedy, gdy komunikują się ze stroną.
2. Filmowy YouTube: „Na gałęzi”
Dobry kolega opowiedział mi kiedyś historię o współczesnym dojrzewaniu: jedzie autobusem i słyszy jak gimnazjaliści rozmawiają o przyszłości. Jeden z nich drżącym głosem mówi, że zostanie pisarzem. I wtedy cała reszta prycha z pogardą. Później jeden z jego kolegów brutalnie wyjaśnia mu, kto teraz rządzi ludzką wyobraźnią: Ja tam zostanę youtuberem – mówi i wszyscy kiwają z uznaniem. Kolega jest pisarzem i było mu smutno oraz nostaligcznie. Mi także, choć myślę, że współcześnie jest miejsce i dla pisarza, i dla youtubera.
Długo żyłem przekonaniem, że YouTube to zbiór filmików o wizycie w zoo i klipów muzycznych. Dziś, ponieważ nie mam telewizora, 10-30 minut dziennie poświęcam na oglądanie swoich ulubionych youtuberów. Taka historia. O YouTubie chcę napisać oddzielny tekst, bo według mnie jakość tego, co wpuszczają w YouTube instytucje kultury, woła o pomstę do nieba.
Profil „Na gałęzi” jest według mnie jednym z mniej docenianych profili na YouTube, a jego content (zawartość, czyli materiały filmowe przygotowywane przez autora) powinien mieć dużo szerszą grupę odbiorców niż 158 343 subskrypcje kanału oraz 16 i pół miliona wyświetleń filmów.
Prowadzący ten profil Marcin Łukański rozbiera kinowe hity i kity na części pierwsze zdradzając tajniki filmowania i montażu i odsłaniając tym samym przepiękną warstwę formalną bardziej i mniej popularnych filmów. Robi to przy tym w ten sposób, że nagle uświadamiamy sobie, że chcielibyśmy nasze ulubione filmy obejrzeć jeszcze raz tylko po to, by prześledzić ruch kamery albo kolejne cięcia montażowe i ich relację do ścieżki dźwiękowej i/lub dramaturgii sceny. Produkcje Łukańskiego takie jak „Sceny filmowe z niesamowitym ruchem kamery” czy „Jak nakręcono Mad Max: Fury Road?” oglądałem nawet po kilka razy.
W osobnym cyklu „Co jest nie tak z…” Łukański zdradza niedociągnięcia i mielizny formalne w najnowszych produkcjach. I to też jest pasjonujące. „Na gałęzi” polecił mi przyjaciel. To jeden z pierwszych profili na YouTube, do których wracałem (i wracam do tej pory). Jakość treści połączona z lekkością narracji przywodzi mi na myśl dawne programy popularnonaukowe, (jedną z ulubionych rozrywek mojego dzieciństwa). Nie jest to zdecydowanie wiedza bezużyteczna i nie jestem osamotniony w tej opinii. Twórca „Na gałęzi” wspomniał kiedyś, że dostał nawet propozycję od uniwersytetu (czy szkoły filmowej), by prowadzić wykłady z omawianych przez siebie na kanale zagadnień. Ponoć uprzejmie i skromnie odmówił.
Oto przykład jak samodzielna produkcja kulturalno-edukacyjna może znaleźć publiczność na YouTube. Większość instytucji, zamiast produkować do sieci dedykowane filmy, ogranicza się tylko do wrzucania rejestracji spotkań ze swojej siedziby. A później narzeka, że ludzie wolą oglądać YouTube zamiast ich odwiedzić. Łukański zrobił więcej dla polskich wielbicieli kina niż niejedno centrum kultury i niejeden instytut.
3. Sztuka sieci na Facebooku: „टट्टी Z U S w a v e”
Od czego zacząć? Jak to wytłumaczyć? Może tak: paprotki, gołębice, kolumny doryckie, zarys Polski, słoneczko Gadu-Gadu, najntinsowe komputery i… ZUS. Ten zahibernowany 6 czerwca 2016 roku projekt poetów cybernetycznych spod szyldu „Rozdzielczości Chleba” łączy w sobie internetową stylistykę vaporwave, z miłością do instytucjonalnego kiczu Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. „टट्टी Z U S w a v e” osiągnął 14 544 polubienia na Facebooku, a to, jak na niszowy projekt artystyczny do którego promocji najpewniej nikt nigdy nie stosował reklam, całkiem sporo fanów.
W projekcie najważniejsze były grafiki, które obficie korzystały z kanonu najczęściej wykorzystywanych, a przez to także najbardziej zużytych symboli obecnych w życiu naszej nacji. Na grafikach mogliśmy też spotkać wszystko, co tandetne w naszych przestrzeniach publicznych. Jeśli dodamy do tego jaskrawe, bijące po oczach kolory, wychodzi nam kuriozum, które teoretycznie nie powinno mieć racji bytu. A jednak kicz podniesiony do potęgi n-tej i ułożony w zgrabne kompozycje obiektowo-roślinne spodobał się wielu.
Myślę, że to, co przyniosło „टट्टी Z U S w a v e” popularność to krytyka niezgrabności i tandety z jaką podchodzimy do naszego życia publicznego. Wyśmianie naszej polskiej, estetycznej kaszanki pacyfikowało złość na wszechobecną nieporadność i nieefektywność, której nadrzędnym symbolem – nie dochodzę tutaj czy słusznie, czy też nie – stał się w Polsce ZUS.
„टट्टी Z U S w a v e” to przykład net artu, który zawitał pod strzechy. Dowód na to, że warto ryzykować i eksperymentować ze stylistykami. Warto zwrócić uwagę, że projekt odbija w sobie nie tylko naszą nieporadną rzeczywistość, ale też podnosi do rangi sztuki to, co nazywamy czasem lolcontentem, czyli szacując „na oko” 90% zawartości Internetu. Może przesadzam, ale mam w tym swój cel: „टट्टी Z U S w a v e” jasno obrazuje, że istnieje coś takiego jak kultura sieci i sztuka sieci. I, że Internet wypracował już pewną tradycję, w której CD-Rom i monitor CRC należą nie tylko do historii techniki, ale też są pewnym przeżyciem pokoleniowym.
4. Przestrzenna nostalgia: „Tu było, tu stało”
Często nie zdajemy sobie sprawy jak istotnym elementem naszej tożsamości jest przywiązanie do miejsca. Sam zresztą uświadomiłem to sobie dopiero niedawno, gdy pracowałem przy pewnym zjeździe. W naszym mobilnym, symulakrycznym społeczeństwie odczuwamy nostalgię za tym, co w nas samych stałe. Konkretne miejsca jak miasta i budynki, wydają się nam idealną kotwicą dla naszych rozpryśniętych jaźni. A po każdym „naszym” miejscu, które znika i staje się wspomnieniem, zostaje w nas coś na kształt bólu fantomowego. I tu zakończę filozofowanie.
Czasem dziwię się jak wielu zapomina, że kultura to nie tylko bieżący repertuar kinowy, ale też kwestia tożsamości, opieki nad historią i tradycją. To wszystko, co nazywamy czasem potocznie polityką symboliczną czy polityką historyczną to obszary, z których instytucje kulturalne i artyści, mimo kontrowersji, nigdy nie powinni rezygnować. Bez zdrowej dyskusji będziemy mieli do czynienia jedynie z serią zawłaszczeń dokonywanych przez przeróżne opcje i koterie, przez grupy radykalne i przez walczących o władzę (a walka o władzę polega przecież także na władzy nad symbolami).
Tym bardziej cieszą tak udane przedsięwzięcia lokalne jak „Tu było, tu stało”. Profil na Facebooku tego warszawskiego projektu śledzi już 117 943 osoby. Autorce i kuratorce projektu, pani Patrycji Jastrzębskiej ze Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Mazowieckiej „Masław”, należą się brawa, bukiet kwiatów od prezydenta i jakieś solidne, stałe finansowanie.
Na czym polega projekt można napisać w żołnierskich słowach, cytując jego opis:
„«Tu było, tu stało» to projekt dotyczący warszawskich budowli, które prezentowały wartość architektoniczną bądź historyczną, a zostały wyburzone lub przekształcone po 1989 r. Zajmujemy się też warszawską przestrzenią miejską tym co «było i stało» oraz tym, co powstało na tym miejscu”.
Jeszcze krócej można to ująć tak: stare zdjęcia Warszawy i opowieść o legendarnych budynkach, których już nie ma. Piękny, poetycki tytuł fanpage’a sam w sobie budzi nostalgię i tęsknotę za dawnym, przypominając jednym ich młodość, a innym opowieści rodziców i dziadków. Jednocześnie autorzy projektu nie stronią od interwencji i budzenia dyskusji o przestrzeni publicznej dzisiejszej Warszawy. I to połączenie tradycji z odpowiedzialnością za teraźniejszość to chyba dla mnie kwintesencja tego, co sam rozumiem przez odpowiedzialny trzeci sektor.
Z punktu widzenia PR-owca na szczególną uwagę zasługuje udane połączenie „realu” z onlinem. Pomiędzy tym, co w przestrzeni Warszawy, a tym co w przestrzeni Facebooka zawiązała się ważna więź. Można więc spacerować po Warszawie z telefonem w ręku i porównywać to, co widzieliśmy na FB ze stanem faktycznym, można zbudować w sobie przywiązanie do miasta, a jeśli się jest kimś, kto w mieście jest nowy, sprzęgnąć się z jego historią.
5. Filozofia na snapchacie: #filosnapy Przemka Staronia
Snapchat to jest taka aplikacja, której zastosowanie w marketingu i PR wciąż jeszcze mało komu wychodzi. Generalnie najlepiej radzą sobie influencerzy, którzy szybko pojęli prostą prawdę: w Snapchacie nie chodzi o ilość fanów, a o jakość relacji jaką możemy zbudować.
Ostatecznie przecież krótki komunikat złożony z filmiku czy zdjęcia z tekstowo-graficznym komentarzem, który zaraz zniknie, to nic innego, jak nasze spostrzeżenia, którymi dzielimy się jedynie z najbliższymi znajomymi. Taka komunikacja jest często silnie zrytualizowana i oparta na wielopiętrowych, ironicznych schematach. Inaczej, jaśniej, prościej: Nasze rozmowy ze znajomymi bywają zupełnie niezrozumiałe dla kogoś spoza naszego kręgu. Nie będzie się śmiał z naszego żartu ten, kto nie wie, że zdarza nam się liczyć mijających nas ludzi w kapeluszach. I nie każdy też będzie widział coś śmiesznego w billboardzie hipermarketu promującego się zdjęciem t-shirta z napisem „dying world”.
Tymczasem Przemysław Staroń, psycholog i kulturoznawca, ale przede wszystkim wspaniały nauczyciel, znalazł dla Snapchata bardzo praktyczne zastosowanie w edukacji. Otóż służy mu on do kontaktowania się z międzypokoleniową grupą podopiecznych, której trzonem są uczniowie II LO im. Bolesława Chrobrego w Sopocie. Przy pomocy #filosnapów uczy on filozofii i jest w tym tak skuteczny, że wychował już 18 finalistów i laureatów Olimpiady Filozoficznej.
Ale #filosnapy pełnią według mnie rolę dużo ważniejszą niż tylko edukacyjną. Otóż Staroń, który nie stroni od niekonwencjonalnych metod, i który świetnie radzi sobie edukując zarówno w liceum jak i na uniwersytecie trzeciego wieku, grupę swoich uczniów nazywa całkiem serio „Zakonem Feniksa”. I #filosnapy pozwalają w „Zakonie Feniksa” utrzymywać nieustannie bliskie więzi, które przecież tak bardzo ułatwiają naukę tematów trudnych i kreatywną wymianę myśli.
W pogoni za lajkami i viralami ucieka nam często to, co profesjonaliści nazywają interaktywnością, a co jest po prostu silną więzią pomiędzy nami, a ludźmi nam sprzyjającymi. I właśnie dlatego taki Przemek Staroń, który robi zdjęcie pani Tatarkiewicz oraz pewnej profesor literatury polskiej i podpisuje je na Snapie „Moje Mistrzynie! :)”, będzie dla mnie zawsze inspiracją. Bo bezpośredniość i szczerość gubi się czasem w filtrach na Instagramie.
—
Nie jest łatwo omówić krótko pięć zupełnie osobnych studiów przypadku. Wybaczcie, że ten wpis jest nieco dłuższy niż zwykle. Nie zmieściły się tu niektóre wspaniałe przykłady takie jak moi ukochani „Tkliwi nihiliści opanowujący pozycję dystansu” czy sławetne „Sztuczne fiołki”. Przepraszam. Przede wszystkim nie chciałem sięgać do wielokrotnie i w wielu miejscach omawianych przykładów („Sztuczne fiołki”). Ponadto chciałem pokazać jak największą różnorodność (I tak moi ukochani „Tkliwi…” musieli ustąpić „Tu było, tu stało”). Jeśli sami znacie coś godnego polecenia, to podzielcie się proszę w komentarzach! I oczywiście będę wdzięczny za polubienie fanpage’a i udostępnienie artykułu!
Comments
Sek w tym, że to wszystko zapisuje się na zysk dla Zucka.
Kultura z tego ma niewiele lub nic.
Fajne profile wyciągnąłeś i dobry wniosek, że artyści są zagubieni w social mediach. Profile nie muszą być nudne i zadufane, wypełnione selfie i głupkowatymi filmami. Kreatywne podejście może takim osobom pomóc oddzielić życie w prywatne od zawodowego oraz wspomóc promocję.